Własna książka kulinarna w księgarniach to często zwieńczenie kilku lat pracy, setek godzin przemyśleń, dziesiątek rozmów, tysięcy wykasowanych akapitów. O czym jest taka pierwsza książka, jak powstaje, jak się rodzą pomysły? Czy w małych fragmentach, czy w czasie długiej inspirującej podróży? Czy pierwsza książka jest dla czytelników, czy może dla siebie i najbliższych? Mam w rękach piękną księgę, pachnącą latem, szumiącą dojrzałymi kłosami zboża i czerwonymi makami na łące. Jest przepełniona ciepłem, miłością, tęsknotą - za pierogami z hreczaną kaszą, marynowanymi rydzami i dżemem z płatków róż.
Czy zastanawiacie się czasami jak powstają książki kulinarne, które kupujecie w księgarniach? Często są naturalnym etapem w karierze doskonałego kucharza, innym razem nową twarzą znanej pisarki, albo zwieńczeniem "kulinarnej" drogi blogera, który w dotychczasowym życiu zawodowym był prawnikiem, czy stomatologiem. Ale zdarza się, iż powstaje z miłości i tęsknoty. Jest zmysłowa, sensualna, pełna wspomnień. Od kilku tygodni mam w rękach książkę o Polsce i dziedzictwie najbliższych nam smaków, która jednak nie ukaże się w ojczystym języku autorki. Może dlatego, poszukując muzycznej oprawy do tego wpisu, czegoś co mogłoby oddać klimat książki, mimo wielu pięknych starych polskich piosenek nadesłanych przez niezawodną Czarną Beatę (dziękuję!!), najpiękniej zabrzmi tu stary francuski utwór Edith Piaf w niezwykłym wykonaniu Melody Gardot... posłuchajcie" La Vie en Rose" z wersji deluxe albumu "The Absence".
Od kilku tygodni mam w rękach książkę Beaty Zatorskiej "Rose Petal Jam", której pożądałam od kiedy ubiegłej jesieni wypatrzyłam ja na półce w Red Onion. Jest przepięknie wydana na ekskluzywnym matowym papierze, czyta się ją i ogląda jak album. I trochę jest takim albumem, pełnym smaku, wspomnień, poezji i niesamowitych zdjęć autorstwa Simona Targeta (prywatnie męża autorki).
W marcu 2012, książka zdobyła w Paryżu prestiżową nagrodę Best in the World Gourmand Awards reprezentując Australię. Więcej o paryskim festiwalu książek kulinarnych pisała u siebie swego czasu moja ulubiona Lo z Pistacchio. Od tego czasu zdążyłam się już dowiedzieć, iż książka "Rose Petal Jam" nie będzie tłumaczona na język polski.
"Rose Petal Jam" to opowieść o pierwszych latach życia autorki, cudownym dzieciństwie w kuchni ukochanej babci Józefy na Dolnym Śląsku. Gdy autorka wieku 20 lat wyjechała z rodziną do Australii, nie spodziewała się, że już nigdy więcej nie zobaczy swojej 'Mamy Drugiej'. Po 20 latach wróciła do Polski z australijskim paszportem, reputacją uznanego lekarza i brytyjskim mężem. Odwiedziła znajome kąty i ze łzami w oczach wtulała twarz w kwitnące krzaki dzikiej róży - tak pachniało jej dzieciństwo. Z tej podróży przez wspomnienia, zapisków z kajetów kulinarnych babci i prababci, ze spotkań z polską rodziną i słonecznego lata spędzonego w starym kraju, powstała pełna emocji i smaków piękna książka kulinarno - podróżnicza.
Nie wiem, czy kiedykolwiek zdarzyło się wam obdarować obcokrajowca książka kulinarną o polskiej kuchni. Może był to wasz zagraniczny szef, albo ciotka z Hameryki. Może mieliście kiedyś okazję przedstawiać Polskę od kulinarnej strony komuś, kto zupełnie nie zna smaku kiszonej kapusty, czy pierogów z jagodami. Upominkiem często bywał piękny album plus słoik marynowanych grzybków, albo butelka nalewki. Ostatnio wpadło mi w ręce stare, ale jednak angielskie wydanie słynnej książki Lemnis i Vitry "W staropolskiej kuchni i przy polskim stole", nie każdy obdarowany doceniłby jednak antykwaryczną pozycję, na dodatek zupełnie pozbawioną fotografii.
"Rose Petal Jam" podobno nie ukaże się po polsku. Książka ma przybliżać polską kuchnię, architekturę, kulturę obcokrajowcom i jest rzeczywiście wyśmienitym prezentem właśnie dla kogoś, komu z miłością chcemy opowiedzieć o Kraju nad Wisłą. Autorka sięga do babcinych brulionów z przepisami, receptury przeplata poezją Miłosza i Szymborskiej, opowiada o Lengrenowym Filutku z Przekroju i piosenkach Eugeniusza Bodo. Simon Target zagląda ze swoim obiektywem do komina wędzarni, łowickiego muzeum, czy na zamojską starówkę. Jego niesamowicie klimatyczne fotografie opowiadają historię na przemian ze zdjęciami z rodzinnych albumów autorki. Całość przepięknie wydana, z dbałością wydawcy o szczegóły (dwie wstążki/zakładki - biała i czerwona), piękną obwolutą i mnóstwem powietrza na ponad 300 stronach. Tu ciekawy wywiad z autorką.
Och jakże warto mieć dla siebie tę książkę! Ale tak sobie myślę, że Agnieszka i Ewelina w Szwajcarii, Monika w Pradze, Aga w Belgii, czy Iwona, żona Irlandczyka z Młocin, powinny mieć ją w swoich biblioteczkach - do pokazywania i zarażania polskimi smakami, nie tylko kuchennymi. Gdy na gwiazdkę przyjedzie do nas kuzynka z Anglii, tę właśnie pozycję znajdzie pod choinką. Szkoda, że u nas książka jest okrutnie droga. Podczas, gdy w amerykańskim Amazonie jest dostępna za 23$ (ok. 75zł), w Red Onion kosztowała ponad 170zł (ponoć ostatnio 139zł), w Books for Cooks 159zł, Empik ponad 180zł (obecnie niedostępna), na Allegro od 125 do 185zł. Poproszę uprzejmie Panie Merlinie o tę książkę i dobrą na nią cenę, tak do 100zł, hę?
Ale oto lato się skończyło i po "Rose Petal Jam. Recipes & Stories from a Summer in Poland", jeszcze tej jesieni ukaże się najnowsza pozycja Beaty Zatorskiej "Sugared Orange Zest. Recipes & Stories from a Winter in Poland". Piszę list do Mikołaja i już się nie mogę doczekać Pomarańczowej Skórki w Cukrze!
Tymczasem sięgam do przepisów z książki o lecie. Są w niej proste smaki, tak proste, że naprawdę może ich nie być w maminym brulionie - oczywiście dżem z płatków róż, jajka w skorupkach (faszerowane na Wielkanoc), łazanki, nalewka pieprzówka na białym pieprzu, zwyczajny smalec do kromki razowego chleba, czy marynowane grzybki. Tak bardzo jak autorka uwielbia, tak ja nie cierpię dżemu z ucieranych płatków róż, chociaż parę lat temu popełniłam kilka słoiczków tegoż, by potem wszystkie szybciutko rozdać. Znacznie bardziej kocham marynowane leśne grzyby. Inspirowana książką, w ostatnich dniach lata zrobiłam rydze, jednak nie według przepisu babci Józefy pani Beaty Zatorskiej, ale "po naszemu".
Niedawno zorientowałam się, że nie mam już ani jednego słoiczka grzybków w spiżarni. Skończyły się dostawy z rodzinnego źródła, a ja nigdy przenigdy nie marynowałam w życiu grzybów. Nawet zapomniałam jak się je zbiera i gdzie w lesie szukać. Od zaprzyjaźnionego smakosza dostałam koszyczek rydzów, całkiem maluśkich - na pół zęba i jeden kęs. Grzyby marynowane robi się naprawdę szybciutko, a są tak wspaniałe, że jeszcze szybciej znikają.
Jeśli macie apetyt na rydze, może poszukacie ich na kolejnym już V Święcie Rydza w Wysowej? To już w najbliższy weekend 29 i 30 września. Zanotujcie koniecznie ten przepis, będzie jak znalazł, gdy przyniesiecie koszyk pełen rudych rarytasów, albo bardziej popularnych podgrzybków, czy szlachetnych borowików.
Marynowane grzyby - na przykład rydze
to nie jest przepis z książki 'Rose Petal Jam', grzyby zrobiłam podobnie jak robiła je moja babcia, też Józefa :)
1kg świeżych leśnych grzybów (np. rydze, borowiki, podgrzybki)
ok 1 litra wody
1 łyżeczka soli
marynata
250ml wody
1/2 łyżeczki soli
150ml octu spirytusowego 10%
4 liście laurowe
6 ziarenek ziela angielskiego
1 łyżeczka cukru
10 ziarenek czarnego pieprzu
Do marynowania wybierz grzyby mniej więcej zbliżonej wielkości, najlepiej średnie i pozostaw je wówczas w całości. Ja najbardziej lubię maluśkie grzybki i takie właśnie rydze wybrałam do marynowania. Najlepiej wkładać jeden rodzaj grzybów do słoika, chociaż do marynowania nadają się różne ich rodzaje.
Grzyby dokładnie oczyść i umyj, a potem zalej w garnku litrem wody, tak, by je tylko przykryła. Dodaj sól, przykryj garnek pokrywką i zagotuj. Gotuj grzyby nie dłużej niż 2-3 minuty, a następnie odcedź i przełóż do wysterylizowanych, gorących słoików.
Do czystego garnka wlej wodę, ocet, dodaj sól, cukier i przyprawy. Gotuj marynatę
ok 10 minut. Gorącą zalewaj przygotowane w słoikach grzyby i od razu zakręcaj. Przechowuj w chłodnym miejscu nawet kilka lat.
Marynowane grzybki są obowiązkowym dodatkiem do sałatki warzywnej, tej najprostszej z groszkiem i majonezem i niezastąpione do pieczonych mięs, zrazów, wędlin domowych. Ech, nawet po deserze smakują wybornie :)
rydze. kocham!!!!
OdpowiedzUsuńwitamy w klubie :)
UsuńSzczęściara! W moich lasach nie ma rydzów, ale są inne grzyby i może czas najwyższy zacząć je marynować :)
OdpowiedzUsuńgrzyby powoli znikają z lasów, przynajmniej te, które jako jadalne najłatwiej idzie nam rozpoznać... heh
UsuńBardzo lubię marynowane rydze,chyba najbardziej ze wszystkich grzybów !
OdpowiedzUsuńA książka piękna, tylko cena kosmiczna ... :)
Abbra, ja marynowałam grzyby po raz pierwszy ever :) a rydze marynowane jadłam zaledwie kilka razy wcześniej w życiu, są naprawdę świetne.
UsuńCo do ceny książki, około 100zł jest dobrą cena za tę pozycje, jest naprawdę luksusowo wydana. Jeśli jednak pójdzie sie tropem "książka na prezent", to jest to piękny prezent i w cenie 100-120 zł moim zdaniem jest wart wrażenia, które zrobi na obdarowanym.
nigdy nie jadłam rydzów - to dziwne muszę koniecznie spróbować
OdpowiedzUsuńoch, są wspaniałe, koniecznie Magda!
Usuńszkocja ..szaro za oknem...mam przerwe w pracy na lunch...czytam twoje recenzje ale przy tej to sie prawie poplakalam...o losie jak fajnie ze Cie znalazlam ;)buziaki musze wracac do pracy :) xx
OdpowiedzUsuńJesień szybko przemykala za oknem pociągu, stuk puk stukkkopuk, ciepłe myśli do szarej Szkocji i dziewczyny która zamiast lunchu przelknela kilka łez, przeze mnie. Dolecialy wówczas, we czwartek. Dziękuje za te kilka słów, zaglądaj częściej ;) koniecznie kup książkę zatorskiej! Dobrego weekendu
OdpowiedzUsuńRydzobranie bardzo udane w tym roku :) 15 słoiczków dumnie się prezentuje :)
OdpowiedzUsuńAle wygrzebałam "starocia" ale dla moich australijskich przyjaciół będę miała prezent idealny !!! zmykam szukać ;)
OdpowiedzUsuńUla